Bieszczady i Lwów

Bieszczady i Lwów. To te zakątki świata, nie tak znowu odległe, gościły w tym roku trzecioklasistów Pijarskiego Gimnazjum. Pokładano w nich duże nadzieje, miały zapewnić nam cztery dni zabawy godnej podsumowania i zwieńczenia trzyletniej integracji. Sprostały oczekiwaniom?…
Zaczyna się przyjemnie. Trochę zaspani, ale w dobrych humorach, wyruszamy w podróż. Właściwie to jest główny cel dnia pierwszego – dotrzeć na miejsce. Czas upływa na żartach, grach i śpiewach. Jesteśmy jeszcze pełni energii, wycieczka dopiero się zaczęła, nikt więc nie chowa się w kącie autobusu z komórką, chcemy ze sobą porozmawiać, popatrzeć na siebie nawzajem.

7godzinna podróż mija szybko, a my wciąż podchodzimy do klasowego wyjazdu z optymizmem na tyle dużym, aby pierwszy,pozornie nieciekawy dla przeciętnego ucznia zabytek zwiedzić z uwagą, a nawet zainteresowaniem. Rezydencja Lubomirskich w Łańcucie robi na nas duże wrażenie. Niezliczona ilość pokoi, każdy tak piękny, jakby urządzano go latami, Sala Czerwona, Zielona, Wielka Jadalnia z kryształowymi żyrandolami, garderoba Księżnej, cała w różach, Chiński Pokój umeblowany według ówczesnej mody na wschodnie motywy, sypialnia, której ściany zdobił wzór niespotykany nigdzie indziej. Aż trudno uwierzyć, że w tym zamku mieszkali kiedyś ludzie i w dodatku nie gubili się w labiryntach zapierających dech w piersiach pomieszczeń.

Dzień drugi. Tym razem zachwycać nas mają nie kosztowne meble, a okazałe dzieła Matki Natury. Wszyscy cieszymy się na myśl o górskiej wycieczce. Nic na świece nie daje przecież takiego poczucia wolności i obcowania z pięknem przyrody jak wspinanie się na porośnięte mchem zbocza. Wędrówka nie ma być zbyt długa, wygląda na to że odbędziemy ją bez przeszkód, z uśmiechami na twarzy. Ścieżka jest odrobinę zbyt błotnista i kamienista, ale damy sobie radę, jesteśmy młodzi i silni. Otoczenie przepiękne. Idziemy żwawo, nie narzekamy dużo, oddychamy rześkim górskim powietrzem. Piętnaście minut od szczytu zatrzymujemy się na chwilę, wokół rozciągają się obłędne widoki, kontemplujemy w milczeniu.
I nagle okazuje się, że, podobnie jak wszystko na tym świecie, nasza wspinaczka nie będzie zupełnie idealna. Przewodnicząca klasy, słynąca z kruchości i skłonności do kontuzji, nie jest już w stanie walczyć z uporczywym rwaniem w kolanie. Trudno jej zrobić choćby krok dalej a ból, mimo usilnych starań doświadczonego przewodnika, nie ustaje. Konieczna jest interwencja GOPRu. Julka nie zobaczy szczytu. Szkoda.
Reszta wycieczki dociera na górę bez przygód. Widoki jeszcze piękniejsze, trudno się napatrzeć.

Trzeciego ranka wszyscy budzimy się raczej weseli, nikogo nic nie boli, możemy zwiedzać dalej. Jest chłodno, ale to nic.

Jak nudno nie brzmiałoby dla gimnazjalistów słowo ‘renesans’, powtarzane na lekcjach historii do znudzenia, nie sposób było choćby na chwilę odpłynąć myślami od energicznego wywodu przewodnika, który przedstawiał nam perełkę polskiego odrodzenia – zamek w Krasiczynie. Nawet jeżeli same arkady nie motywowały nas do całkowitego skupienia, to robił to donośny, zdecydowany głos, w którym słychać było nieco ukraiński akcent.
Zupełnie odwrotnie było w Przemyślu, gdzie po Forcie XII Werner oprowadzał nas nieco rozkojarzony, choć bardzo sympatyczny pan. Z jego opowiadań zapamiętamy być może niewiele, ale jedno na pewno – żołnierze w forcie zamarzali z zimna. Mieliśmy okazję przekonać się o tym na własnej skórze.
Po południu przejechaliśmy do Lwowa. Zwiedziliśmy dwa cmentarze, Łyczakowski i Orląt Lwowskich. Szczególnie ten ostatni wprowadził nas w melancholijny nastrój. Leżeli tam nasi rówieśnicy, polegli na miasto Lwów.

Tak dotarliśmy do ostatniego dnia naszego wyjazdu. Niektórzy z nas mieli już dość zwiedzania, innych wciąż przepełniały energia i ciekawość. Jednak wszyscy bez wyjątków ruszyliśmy zwiedzać ukraińskie ulice. Jak zwykle nie zabrakło kaplic i kościołów,
ale tym razem były one trochę inne, bo prawosławne. Całkiem ciekawe. Widzieliśmy też starą aptekę, zupełnie jak z książki przygodowej. Półki przepełnione tajemniczymi fiolkami, ozdobne wagi na starych blatach, pełno ceramicznych i glinianych naczyń. Nie wszystko było tam jednak zupełnie oderwane od rzeczywistości. W podobnych warunkach powstała bowiem słynna Coca Cola. Trudno uwierzyć, ale nawet ten rozpoznawalny wszędzie ozdobny, pochyły napis na etykiecie jest dziełem aptekarza. Cały Lwów wydał nam się bardzo urokliwym miastem.
I koniec. Cztery dni upłynęły dużo szybciej niż się spodziewaliśmy. Wracaliśmy do Łowicza zmęczeni, ale w znakomitej większości bardzo zadowoleni z wyjazdu.

A więc… Tak. Bieszczady i Lwów spełniły swoje zadanie. Będziemy wspominać je z uśmiechem.

Aleksandra Filipowicz IIIb