Wszyscy jesteśmy z La Manchy

   O Don Kichocie słyszał niemal każdy, po prostu to idealista, marzyciel, który walczył z wiatrakami i przy tym ośmieszał się. Niektórzy, przekonani o bezcelowości czytania, dodają zgryźliwie, że oszalał, ponieważ naczytał się romansów rycerskich i tak głęboko przeżywał lekturę, że postanowił zostać rycerzem, gdy bycie nim jest zdecydowanie niemodne. Ale czy na pewno?
   Próbą odpowiedzi na pytanie o aktualność donkiszoterii jest musical pt. „Człowiek z La Manchy”, który mogliśmy zobaczyć 28 lutego w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Do obejrzenia i wysłuchania tej reinterpretacji powieści Cervantesa zachęca niewątpliwie to, że jest to „broadwayowski hit” oraz to, że można  zatopić się w muzyce wykonywanej „na żywo” pod batutą Adama Sztaby.
 
   Akcja dzieje się dwupłaszczyznowo – w więzieniu, w którym tkwi pisarz oraz w wykreowanej przez niego krainie zamieszkanej przez błędnego rycerza. Zresztą sam twórca staje się Don Kichotem, bowiem on także, jak jego „wytwór” wierzą w to, że świat wrażliwości może wygrać z okrutną rzeczywistością. Walka nie zostaje jednak sprowadzona do wyabstrahowanego mierzenia się z wiatrakami, ponieważ głos zostaje oddany także Dulcynei. I okazuje się, że najważniejszy problem to ten związany z zagadnieniem nadziei – czy „zarażając” kogoś wiarą w szansę na zmianę losu, nie skazujemy go na bardziej dotkliwą porażkę? Może po prostu czasami trzeba zaakceptować życie takim, jakie jest? Może trzeba przyjąć, że idealizm jest zarezerwowany dla szaleńców o ustabilizowanej sytuacji życiowej?
 
   Niewątpliwie musical ten zapada w pamięć. Mocne przesłanie pozostaje z nami i zmusza, by tak jak Don Kichot przejrzeć się lustrze. Czy zobaczymy tam tylko wymiar fizyczny, czy to, co skrywa się wewnątrz, zależy tylko od nas.